„Przekonuję się więc, że nie mieszka we mnie, to jest w moim ciele, dobro. Bo chociaż odczuwam pragnienie dobra, wykonania tego co dobre – brak. Nie czynię dobra, którego chcę, lecz popełniam zło, którego nie chcę.”
List do Rzymian 7:18-19
Przeczytałem ostatnio kilka internetowych (i nie tylko) „dyskusji aborcyjnych”, i choć temat jest eksploatowany od wielu lat, po raz kolejny przekonałem się, że o pewnych problemach w naszym społeczeństwie normalnie rozmawiać niepodobna. Oto bowiem skrajni doktrynerzy doprowadzili już dawno do sytuacji, w której jestem zmuszony opowiedzieć się albo po stronie tych, co twierdzą iż „nikomu nic do tego, co kobieta robi ze swoim brzuchem”, albo po stronie tych utrzymujących, że zgoda na każdą prawną możliwość dopuszczającą – nawet w skrajnych sytuacjach – usunięcie ciąży, świadczy o przynależeniu do „morderczej cywilizacji śmierci”.
Z osobami nie potrafiącymi odróżnić żywej istoty od brzucha, polemizować nie chcę, godząc się z tym, że będę już na zawsze postrzegany przez nie jako dewota i religijny fanatyk. Jako chrześcijanin jednak, pragnę niniejszym skreślić kilka zdań adresowanych do tych „obrońców życia”, żywiących przekonanie, jakoby „Bożą wolą”, zawsze i wszędzie było (oraz jest), potępianie aborcji, niezależnie od sytuacji i kontekstu.
Zostawiając na boku problem „od kiedy zaczyna się człowiek” (co nie jest oczywiste nawet dla najbardziej konserwatywnych etyków i prawodawców – nikt bowiem nie ośmielił się na gruncie prawa zrównać usunięcia ciąży z morderstwem „urodzonego” człowieka), wyrażam poważną wątpliwość, że np. nakaz rodzenia w stosunku do kobiety, w sytuacji zagrożenia jej jednostkowego życia, jest wyrazem obrony życia w sensie ogólnym. Tego typu przypadki nie są oczywiście częste, ale przecież zdarzają się i doprawdy nie rozumiem dlaczego (przed Bogiem???) życie dziecka ma być więcej warte, niż życie matki? Nie rozumiem także tych jednoznacznie potępiających kobiety decydujące się na przerwanie życia płodu bardzo poważnie zniekształconego – np. genetycznie. Jest dla mnie oczywistym, że godność każdego nienarodzonego dziecka jest taka sama, jednak pragnę też zauważyć, że perspektywa wieloletniego „zajmowania się urodzonym człowiekiem rośliną” może być dla potencjalnej matki zwyczajnie nie do zniesienia. A to tym bardziej, że rzeczywistość brutalnie pokazuje, że tzw. „obrońcy życia”, nie są w większości ani gotowi, ani chętni do niesienia później wieloletniej, praktycznej pomocy kobiecie (rodzicom) decydującej się na urodzenie kogoś aż tak chorego… Dylemat staje się jeszcze trudniejszy, gdy wyobrazimy sobie wyrzuty sumienia matki oddającej swoje (takie) dziecko do „bezdusznego” zakładu wyspecjalizowanego w „opiekowaniu się tego typu przypadkami”. Wstrząsającym skądinąd jest pytanie: Które wyrzuty sumienia łatwiej znieść – te „poaborcyjne”, czy te wynikające z rozpaczy nie udźwignięcia trudu bycia matką… rodzicem?
Mógłbym jeszcze sporo napisać o traumie kobiet zgwałconych, ale żeby uniknąć „akademickich dywagacji samca” – poniecham tego.
Ciekawym jawi mi się też w tym kontekście wątek zachowań mężczyzn w omawianej kwestii. Otóż historia i praktyka pokazują raczej, iż palą się oni do rozstrzygania tego typu moralnych dylematów, w sytuacji, gdy przyjmowane (proponowane… narzucane siłą…) rozwiązania zwykle, bez porównania bardziej, obciążają zapładniane przez nich kobiety, niż ich samych. Koniec końców bowiem, to kobieta będzie uznana albo za grzesznicę (jeżeli zdecyduje się na pozbawienie życia płodu), albo – to na jej barkach będzie spoczywał, niewyobrażalny dla wygodnickich mężczyzn, trud zajmowania się dzieckiem – bądź to zniekształconym genetycznie, bądź poczętym w wyniku ohydnego gwałtu…
Przytaczam te wybrane i nieoryginalne przykłady po to, żeby zwrócić uwagę na oczywisty dla mnie fakt, że rozmawianie o problemie aborcji nie może odbywać się przy pomocy metody zerojedynkowej. W ogóle życie ludzkie niezwykle rzadko można namalować używając jedynie czerni i bieli. Doskonale rozumiał to kiedyś ap. Paweł pisząc o (swoich?) zmaganiach z dobrem i złem. Maleńki fragment tychże zacytowałem powyżej. Polski sposób dywagowania o aborcji stanowi wyrazisty przykład, jakimi jesteśmy wszyscy hipokrytami, niepotrafiącymi zdobyć się na prostą refleksję, że tylko bezideowi cynicy postrzegają usunięcie ciąży w kategoriach „medycznego zabiegu”, podobnego do wycięcia wyrostka. Dla każdej potrafiącej myśleć i czuć kobiety, oraz dla jej partnera, decyzja „zabicia płodu”, ZAWSZE będzie TRAGEDIĄ. Proponuję abyśmy nisko pochylili się nad tą konstatacją i broniąc bezbronnych nienarodzonych, jednocześnie mniej zajadle ziali wszystkimi ogniami piekieł w kierunku tych już urodzonych…
Z braku możliwości rozwinięcia wątku, polecam także wszystkim zainteresowanym, prześledzenie, jak judaizm (podobno starszy brat chrześcijaństwa) radził sobie ze wzmiankowanym tematem. Uprzedzam, że fundamentaliści mogą być mocno zgorszeni. No, ale przecież to Żydzi powiesili Chrystusa, więc co tam…
Nie ukrywam, że ten mój krótki i domorosły tekst ma jeszcze drugie (kto wie czy nie ważniejsze dla mnie) dno. Otóż pisząc go, chcę najdobitniej jak potrafię sprzeciwić się postrzeganiu tych, dla których nie wszystko jest oczywiste i proste – jako „niemoralnych celebrytów śmierci”, „morderców nienarodzonych” itd. itp. Ja wiem, że to raczej beznadziejne, i że po zamieszczeniu tego felietonu, po raz kolejny gwałtownie zwiększy się grono utrzymujących, że przegniły moralnie prowokator Żółtko, po raz kolejny daje dowód tego, że nie ma już nic wspólnego ze „zdrową nauką Chrystusa. Może jednak (pewnie jestem naiwny… no cóż), znajdzie się choć jeden konserwatysta, który wobec targanych skrajnymi uczuciami, nieszczęśliwych i skrzywdzonych kobiet, zechce choć na moment – tak obrzydliwie liberalnie – za wielkim Pawłem powtórzyć: „Jestem nędznym człowiekiem! Czynię to, czego nienawidzę, a nie to, co chcę. Kto mnie wybawi z tego ciała śmierci?” (parafraza moja – TŻ)
Cóż bowiem, Szanowny Czytelniku mielibyśmy – Ty i ja – do powiedzenia konkretnej i dobrze nam znanej dziewczynie… kobiecie, gdyby zwróciła się ona do nas (do Ciebie!… do mnie!) z przerażającym pytaniem: „Moje nienarodzone dziecko jest nieuleczalnie chore i potwornie zniekształcone. Co mam zrobić?!!!” Czy znaleźlibyśmy w sobie dość siły i odpowiedzialności, żeby rzec: „Zaufaj Panu Bogu i zdecyduj się na poród”? Czy później znaleźlibyśmy wystarczającą ilość sił, czasu i pieniędzy, żeby jej wieeeele lat pomagać – być może np. kosztem własnych, zdrowych dzieci? Spróbuj sobie Szanowny Czytelniku wyobrazić taką sytuację i pomyśl o swojej odwadze i ponoszeniu konsekwencji za własne słowa. Co byś odpowiedział na takie pytanie… TY!? I co byś zrobił?
A gdyby taki dramat był udziałem Twojej (mojej) żony lub bezpośrednio Ciebie – Czytelniczko???
No i w końcu – jak myślisz, czy ja w tym momencie sugeruję zachętę do aborcji?
Bez podjęcia takiej refleksji cała reszta – uważam – jest bełkotem fanatyków i pyszałków.
„Nędzny ja człowiek! Kto mnie wybawi z tego ciała śmierci? Bogu niech będą dzięki – przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana! Tak więc ja sam służę umysłem Prawu Boga, ale ciałem – prawu grzechu. Rzym.7;24-25